Wiele lat temu gdy zaczynałem przygodę z poszukiwaniami początków hip hopu, natrafiłem na książkę, której to autor kilka stron poświęca legendarnemu Grandmaster Flowersowi. Fikcyjna powieść zawierająca jednak oczywiste odniesienia do faktycznych postaci, została przeze mnie zapomniana. Przez lata starałem się przypomnieć tytuł czy autora ów pozycji. Bezskutecznie ...
Wczoraj całkiem przypadkowo odnalazłem książkę. Co ciekawe nie jest ona znana poszukiwaczom i historykom. Fakt, że autor umieścił postać Flowersa w swojej książce stanowi pewne potwierdzenie jego legendy.
Co prawda tłumacz nie przyłożył się do właściwego przekładu, można odczuć oczywisty brak zrozumienia i znajomości realiów tamtych czasów.
Autor powieści miał trzynaście lat w roku 1977, mógł być więc świadkiem opisywanej historii. Jeśli nie, ciekawe z kim konsultował opisanie jej. Jonathan Lethem jest autorem powieści Osierocony Brooklyn, na podstawie której powstał film w reżyserii Edwarda Nortona.
"To miał być największy hit lata siedemdziesiątego siódmego, chociaż dopiero zaczynał się lipiec: Grandmaster DJ Flowers przyjeżdża ze swoim crew z Flatbush Avenue kręcić płytami na podwórku gimnazjum nr 293 po imprezie przy Bergen . Wieść szybko się rozniosła. Jak na razie najgorętszy dzień lata, ale nikt nie narzeka, nikt nie jest zmęczony, słońce opada ku Manhattanowi i portowi, produkując pomarańczowe światło, ale dzień jeszcze się nie zaczął, a w każdym razie nie dla kogoś, kto wie, co się szykuję. Nie sposób wypić tyle piwa, żeby się ochłodzić albo stać się sennym. Impreza uliczna przy Bergen to tylko wstęp, biali renowatorzy grillują kotlety w ogrodach z przodu w próbują lepiej poznać się z sąsiadami, dwóch hiszpańskich facetów gra na stalowym bębnach, nic specjalnego. (..)
O szóstej pierwsze małolaty zaczęły się gromadzić na podwórku gimnazjum nr 293, chociaż Flowers pojawi się dopiero po zachodzie słońca. Na razie są tutaj miejscowe kapele, organizują mały konkurs w celu pobudzenia apetytu. Gimnazjum nr 293 to rewir Flamboyan Crew, ponieważ ich słynny DJ Stone ma swoją bazę w przyziemiu świetlicy komunalnej Colony South Brooklyn tuż obok. De facto Flowers przyjeżdża na zaproszenie Flamboyan Crew. To nie znaczy, że nikt nie kwestionuje lokalnej supremacji Flamboyan. Geografia przesądza o tym, że podwórko gimnazjum nr 293 stanowi punkt zbiegu różnych sił, małolaty z Atlantic Terminals przychodzą od Fort Greene, element z Wyckoff House podąża Nevins Street. Plus młodzież z liceum Sarah J. Hale, zewsząd ściągają na sąsiedni odcinek Pacific Street.
I tak z Red Hook pochodzą Disco Enforces - usłyszeli o wizycie Flowersa i też chcą wtrącić słowo. Flamboyan urządzili sobie zatem serię muzycznych pojedynków, chociaż ich zamierzeniem był tylko występ Flowersa z nimi samymi na rozgrzewkę. Ale spoko, Stoneda sobie radę. Tak genialnie śmiga na mikserze, że gdyby nie Flowers, mógłby być królem Brooklynu. Rywalizujące ze sobą crew wspólnie monitują scenę, podkradają prąd z najbliższej latarni i ciągną kabel na drugi koniec podwórka do swoich gramofonów i wzmacniaczy. Jednocześnie usiłują ukryć przed sobą zawartość skrzynek z płytami, licząc na efekt zaskoczenia. Ale ta tajemniczość to trochę żart: wszyscy, łącznie z Flowersem, kiedy już tutaj dotrze, będą grali te same piętnascie czy dwadzieścia kawałków.
Pierwsi idą Enforces. Czysto murzyńska kapela, bez problemu odsuwają od siebie wszelkie pedalskie skojarzenia związane z pierwszą częścią ich nazwy. To samo dotyczy ich fanów, tańczą na wrotkach - uprock albo atak, tak to się nazywa - i nikt się nie śmieje. Przysiady i piruety urozmaicali łapaniem się za krocze i pozami "zaraz ci lutne". Jeden mim robi z fiuta sikawkę strażacką. Dj z Red Hook opiera się na Fatbackin Batback i The Mexican Babe Tuth, ale raczy publiczność także Alvinem Cashem i Stone Sting (Part1) The Registers, nietypowy jam. Przy solówkach na bębnach rząd tancerzy na wrotkach kręci piruety, wrotki kszeszą iskry na betonie.
Ale gdyby ktoś zajrzał tancerzom w oczy, to by zobaczył, że zżera ich trema. Nie było łatwo przyjść tutaj i atakować. Znacznie łatwiej jest stanąć w bezpiecznej odległości, w pewnej siebie pozie i czekać, jak się sytuacja rozwinie.
Beat jest dźwiękową kakofonią, która leci w głąb Pacific, Nevins i Third Avenue, apel do wszystkich, do których nie dotarła wiadomość: "Pod trzydziestym ósmym coś się dzieję, jo".
Potem wchodzą Flamboyan. Ci, którzy w ogóle cokolwiek zapamiętali z tego wieczoru oprócz występu Flowersa, mieli później przyznać, że DJ Stone wymiótł Disco Enforcers z podwórka. Stone umie nie tylko znaleść właściwy break, umie też wycisnąć z niego wszystkie możliwości. Poza tym tam, gdzie didżeje Enforces sami mobilizowali publiczność - kilka marnych "Evveybody git down!" - Stone ma chłopaka z mikrofonem, najwyraźniej uważającego się za młodszego brata Flowersa. Cherlawy chłopak z ksywką MC Ruff, który nie potrafi skandować i rzucać rymowankami.
Flamboyan Crew nie ma swoich tancerzy, breaki Stone'a i okrzyki Ruffa zamieniają całe podwórko w Soul Train. Bez większych niespodzianek, tylko Paradise is Very Nice i Love Is te Message w stu różnych wariacjach. Te kawałki kręcą ludzi. Zwłaszcza Love Is the Message, utwór MFSB, zespołu Philly'ego Groove'a. Nazwa oficjalnie jest skrótem od "Mother, Father, Sister, Brother", ale zorientowani wiedzą, że tak naprawdę znaczy "Motherfuckin' Sons of Bitches". Nie ma didżeja, który by nie posiadał trzech albo czterech egzemplarzy tej bezcennej płyty. To jest żelazny punkt każdego programu i nikt z tego powodu nie narzeka.
Dwie godziny później znowu słyszą Love Is the Message, tym razem od Flowersa. W jego rękach jest równie dobre, lepsze, Flowers roztacza niesamowitą aurę, jest mocnym jamajskim albo zachodnioindyjskim typem, poza wszelkimi afiliacjami i konfliktami plemiennymi, jak zawodnik kung-fu. Flowers jest jednym z tych, którzy odkryli - wyizolowali - breaka, którzy pokazali, do jakiego entuzjastycznego tańca można nakłonić ludzi za pomocą fragmentu piosenki nieobarczonego wokalem ani melodią. I tego wieczoru znowu to udowodnił.
O tej porze stołów do gry w karty i bibułki krepowej na Bergen Street już dawno nie ma. Wszyscy chcą być tutaj. Chyba ze trzy setki małolatów zebrały się wokół gramofonów i wzmacniaczy, tancerze mna przedzie, twardziele pogrupowani według przynależności geograficznej: Atlantic Terminals, Wyckoff Gardens, Latynosi z Fifth Avenue. Niekt nie chce być kretynem, który zrobi zadymę, ale duma nakazuje czujność wobec każdego, kto za długo patrzy na ciebie albo twoją panią. Rywalizujące ekipy tworzą line frontu jak Apache i wyładowują swoją agresję w tańcu, odstawiając ostre figury. Ale zgromadzenie jest pokojowe, po co było wzywać policję, żeby rozpędziła towarzystwo tuż przed północą! Jedna grupa małolatów została pozbawiona schowanych w skarpetkach noży do krojenia mięsa, jeden gliniarz zaliczył nunczakami w kolana, zanim wszyscy zostali przegonieni ze szkolnego podwórka, wciąż pełni energii, zabawa jeszcze się na dobre nie zaczęła.
Niemniej jednak program Flowersa trwał dostatecznie długo, aby ta noc przeszła do legendy. Dżem z siedemdziesiątego siódmego, tuż przed awarią elektryczności. Ciemne podwórze oświetlone latarkami didżejów, którzy szurali, sklejali breaki: zlewa się to w pamięci z nocą flar i świec tydzień później. To tkwi w pamięci wszystkich oprócz białasa, jedynej białej twarzy wśród publiki, przyprowadzonego tutaj przez swojego kumpla DOSE. Awaria elektrycności ominęła białasa. Przegrał swoją ostatnią partię szachów, zjadł swoją ostatnią spośród kanapek z indykiem pani Lomb, jutro wsiada w autobus do Vermontu. Dziecko Fundacji Świeżego Powietrza.
Tego wieczoru nikt nie zaczepiał Dylana. Nie wiadomo dlaczego, może to świadectwo atmosfery dżemu. Stał przez cały wieczór i chłonął, w tłumie gibających się ciał i ożywionych twarzy, krzyczał nawet: "Ho-o!" i "Ow!", kiedy Flowers się tego domagał, aczkolwiek to już wywołało srogie spojrzenia stojących w pobliżu brutali."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz